Mała lekcja historii. W roku 1996, u początków kariery konsoli PlayStation w Europie, gdy zgryźliwi właściciele innych platform przeznaczonych do gier wideo kwitowali starania SONY stwierdzeniem „Walkman to nie wszystko!”, firma Psygnosis postanowiła na stałe zapisać się w sercach i umysłach graczy, pomagając jednocześnie w lansowaniu tego nowego, wspaniałego systemu.
„ABSOLUTNY KILLER”
Absolutny killer. Tak w skrócie opisać można było najnowszą grę ich autorstwa. Tytuł zresztą, choć trudny do dosłownego przetłumaczenia na język polski, doskonale oddawał uczucia, jakie budziła gra (wipe out – wymiatać, zmiatać z powierzchni). WipeOut, bo o niej mowa, stała się hitem na miarę pierwszego Tekkena czy Ridge Racera i wraz z Destruction Derby (notabene również spod igły Psygnosis) godnie reprezentowała ówczesne umiejętności europejskich producentów gier. Gra przez długie miesiące szturmując wszystkie możliwe listy przebojów rządziła niepodzielnie. Rok później, zachęcona sukcesem pierwszej części, firma postanowiła wydać sequel, który otrzymał tytuł godny swej futurystycznej treści – WipeOut 2097. Nie będę ukrywał sentymentu, jakim darzę grę. Inaczej nie widziałbym sensu w pisaniu o niej. Zdaję sobie również sprawę, iż nie każdy zgodzi się ze mną, co do określenia tegoż produktu mianem kultowego (denerwuje mnie trochę, to ostatnio nadużywane słowo, ale dla wyrażenia tego, co chcę powiedzieć, nie znajduję lepszego odpowiednika – „rytualny” brzmi jakoś nieswojo:)). Fakt jednak jest faktem, iż w czasach swojej największej świetności nasz „Wymiatacz” otoczony był swoistym kultem. Każdy jego fan grał, jeździł na turnieje, grał, organizował wielkie potyczki na dwóch TV z użyciem link kabla, grał, na okrągło słuchał wyśmienitego soundtracku, zamawiał za grube dolary z Wielkiej Brytanii wszystko, co było związane z WipeOut’em (w pudełku z grą znajdował się formularz zamówienia koszulek, toreb i innych gadżetów), rozmawiał o grze i oprócz tego ciągle grał. Czy wspomniałem o graniu? I mimo, że dzisiaj oczekujemy z zapartym tchem na WipeOut Fusion (PS2), co jakiś czas gramy też w Wip3Out Special Edition, tamten właśnie tytuł sprzed paru lat pozostaje nadal w oczach moich i „przyjaciół od joypada” prawdziwym fenomenem.
Zacznę niestandardowo – od ścieżki dźwiękowej. Do dziś, zawsze, gdy słyszę gdzieś utwór grupy Cold Storage zatytułowany „Canada” i jego pulsujące beaty, wpadam w swoisty trans, moje dłonie mimowolnie zaciskają się na nieistniejącym padzie, a przed przymrużonymi z lekka oczyma ukazuje mi się pamiętny, wąski zakręt na trasie Valparaiso, gdzie tysiące oponentów kończyło wyścig w potężnej eksplozji wywołanej falą uderzeniową (działanie jednej z broni), a mój bolid przemykał się wśród ich szczątków niczym wiatr. Nie wiem, czemu akurat ten utwór zapadł w mej pamięci wśród arcydzieł tylu innych znakomitych wykonawców, jak Future Sound of London, Fluke, Chemical Brothers, Photek, Underworld czy The Prodigy. Choć jest naprawdę znakomita, to nie ścieżka dźwiękowa jest, moim skromnym zdaniem, najmocniejszą stroną gry. Jest nią zaś…
„OSZAŁAMIAJĄCA GRYWALNOŚĆ”
Tego, co dzieje się w standardowym trybie Arcade dla jednego gracza jest mi trudno opisać słowami. Trans? Uzależnienie? Odurzenie? Ekstaza? Jak inaczej określić zachowanie człowieka siedzącego non-stop przez 18 godzin przed wielkim promieniującym ekranem, ściskającego w dłoniach mały plastikowy przedmiot i z zacięciem wpatrującego się w zmieniające się błyskawicznie setki barw i kształtów, bacząc by przypadkiem nie zamknąć zroszonych łzami (prawdopodobnie z wycieńczenia) oczu, tracąc przez to kilka cennych ułamków sekundy zmarnowanych na tak zbędną czynność? Tyle właśnie wynosił (i zapewne podobnie wyglądał) mój pierwszy „maraton” z drugim WipeOut’em. Aż dziw bierze, że nie przypłaciłem tego uszczerbkiem na zdrowiu (lub psychice), a skończyło się tylko na długim i głębokim śnie. Zdarzały się, bowiem przypadki, gdy grający po prostu mdleli z padem w rękach. Gra jest tak wciągająca, że momentami pozwala zapomnieć o otaczającym świecie, a napis „Replay Game” pojawiający się na koniec każdego wyścigu kusi i nęci by ponownie nań kliknąć. Pokusa jest niemal nie do odparcia. Nie ma się zresztą czemu dziwić. Pokręcone jak spirala trasy tylko czekają by rzucić im wyzwanie, unoszące się nisko nad ziemią antygrawitacyjne bolidy czekają na brawurowych kierowców, a przeciwnicy aż proszą się by posłać im bombową paczuszkę. I to wszystko w trybie single player. Gdy obok siada drugi gracz, pytanie „Czy gramy dalej?” staje się czystą formalnością. Ale gdzie tkwi klucz?
To, co odróżnia WipeOut’a od każdych zwykłych wyścigów to
„ZAWROTNA PRĘDKOŚĆ”
która nie pozwoli Ci nawet na chwilę wytchnienia. Przy szybkości rzędu 300km/h każda trasa wydaje się zbyt krótka, każdy zakręt zbyt wąski. Model jazdy jest tu zupełnie inny niż w dowolnej grze wyścigowej (jedynie twórcy Star Wars: Episode 1: Racer zdołali do niego nawiązać). Jest to spowodowane brakiem przyczepności naszych bolidów, a siły jakie działają na pojazd w trakcie lotu trudno jednoznacznie opisać. Skraca się czas przyspieszania, zmieniają reakcje na skręty. W celu łatwiejszego kierowania pojazdami twórcy umieścili w grze aż dwa aerodynamiczne hamulce – lewy i prawy. Po co? Jednoczesne ich użycie spowolni pojazd, tak jak każdy inny hamulec. Zgoda. Ale co, jeśli my nie chcemy zwolnić, a jedynie uniknąć zderzenia z bandą, by nadal w szaleńczym pędzie kontynuować lot? Tu właśnie rozpoczyna się żmudna nauka jazdy, bowiem sprawne używanie kierownicy, hamulców, przyspieszacza w jednym momencie, to prosta droga do sukcesu. Gdy jeszcze dojdzie do tego używanie zebranych po drodze broni, tak, aby dobrze je wykorzystać – sprawa przestaje wydawać się banalna. Trening na szczęście czyni mistrza i już po kilku lotach powinniście załapać, o co chodzi.
Każdy wyścig przez cały czas uatrakcyjnia
„ŚWIETNA GRAFIKA”
zarówno tras i pojazdów, jak i całego otoczenia. Mnóstwo detali rzuca się w oczy. Ptaki spacerujące po trasie odlatują w ostatniej chwili. Czerwone światła w tunelach rzucają karmazynową łunę na pojazd przelatujący obok z prędkością błyskawicy ciągnąc za sobą błękitną wstęgę wyziewów z silnika. Symbole na bilboardach zmieniają się co chwila odwracając uwagę i próbując skutecznie zdekoncentrować gracza, którego gałki oczne z uporem śledzą trasę pojazdu, a mózg kalkuluje z niewielkim wyprzedzeniem kolejne posunięcia. Gdy gra ujrzała światło dzienne, nikomu nie chciało się wierzyć, że do czegoś takiego zdolny jest PSX. Twórcy engine’u i całej grafiki spisali się na medal. WipeOut 2097 zawiera kilka trybów rozgrywki, spośród których wyróżnia się tryb Arcade, Challenge oraz tryb dla dwóch graczy (trzeba niestety posiadać dwie konsole, dwa TV, dwie kopie gry oraz kabel link). W każdym mamy do wyboru pojazdy czterech różnych firm, różniące się zwrotnością, prędkością maksymalną, przyspieszeniem, czy wreszcie wytrzymałościa. Wybór pojazdu jest tu bardzo ważny, gdyż każdy ma swoje zalety i wady, każdy pozwoli osiągnąć inne rekordy. Jest jeszcze piąty bolid, czyli Piranha. Szeroko reklamowany na trasach („Need Me”) prototyp jest najbardziej dopasionym pojazdem w grze. Ma jednak wadę – brak możliwości zbierania power-up’ów i broni (za wyjątkiem karabinu maszynowego uaktywnianego poprzez odpowiedni kod – wtedy jesteś absolutnie niepokonany). Można zdobyć „Rybkę” za pomocą cheatów, lub w nieco trudniejszy sposób. Rozwiązaniem jest ukończenie kolejnych trybów w kolejnych klasach (Vector, Venom, Rapier, Phantom) na kilka sposobów. Szkoda mi czasu by o tym teraz pisać. Każdy z pojazdów przyjdzie nam wypróbować na dowolnym z ośmiu torów (na początku dostępne jedynie sześć), dających po ich opanowaniu olbrzymią satysfakcję. Zabawy będzie sporo.
Jak wieść niesie (a ja potwierdzam niniejszą recenzją), wielka fala tsunami jaką wywołał drugi WipeOut jeszcze nie opadła. Gra jest nadal uważana za
„ARCYDZIEŁO”
w swojej klasie, co chyba jest najlepszą rekomendacją. Jeśli więc nie grałeś, drogi czytelniku, w tą wspaniałą pozycję, czas nadrobić zaległości z historii i przy okazji zakosztować adrenaliny grając w jedną z dziesięciu najlepszych gier na PlayStation figurujących na mojej prywatnej liście. W zalewie pojawiających się obecnie nudnych nowości będzie ona doskonałą odskocznią od wydawanych naprędce „zapchajdziur” i zagwarantuje rozrywkę na najwyższym poziomie (zwłaszcza, że lepszej grafiki na PSX już raczej nie zobaczycie). Z przyjemnością kończę ten tekst, z dumą spoglądając na metryczkę poniżej, gdzie widnieje zarezerwowana dla prawdziwych perełek ocena: dziewięć na dziesięć. Bo jak inaczej mógłbym ocenić grę, na dźwięk tytułu której przychodzą mi natychmiast na myśl wszystkie określenia wyjęte z tekstu i umieszczone przeze mnie w cudzysłowach powyżej? A to właśnie one powinny być dla Was najlepszą oceną.