Ten tytuł ma za sobą dosyć ciekawą historię. Na początku ukazał się na SNES`a, później został skonwertowany na Saturna. Chociaż była to raczej nowa gra, a nie zwykła konwersja. Następnie podjęto prace nad przeniesieniem Lunara na PlayStation. I od tego momentu minęły przeszło dwa lata. Przez ten okres gra przechodziła ogromne zmiany – tak przynajmniej twierdzą twórcy konwersji. Wprowadzano liczne poprawki, przygotowywano nowe rodzaje potworów oraz wymyślano subquesty, aby Luanar nie był tylko wierną kopią starego tytułu. A los chciał, że te wszystkie poprawki i dodatki zabierały czas, przez co premiera wciąż była odkładana. Gra ukazała się z dość sporym późnieniem. I jakie wrażenia? Czy było warto czekać?
No cóż, na samym początku wita nas ładnie wykonane intro, utrzymane w konwencji anime (duże oczy). Następnie zaczynamy samą grę. I w tym momencie większość osób może zwątpić w Lunara. Dlaczego?
Bo grafika jest taka, jak w oryginale 2D. I to dość surowe 2D, choć mające swój urok. I właśnie przez ten mały szkopuł gra może zostać odtrącona. Jednak jeśli będziecie mieli odwagę zagrać odrobinę dłużej, to połkniecie przysłowiowego bakcyla.
Fabuła w Lunarze nie uderza oryginalnością ani przełomem. Główny bohater, noszący imię Alex, pragnie zostać legendarnym Dragon Masterem, tak jak jego idol Dayne. Oczywiście dziwne by było, gdyby nie próbował ziścić swojego marzenia, prawda? I tak, wraz z przyjaciółmi wyrusza do pobliskich jaskiń, by zdobyć wartościowy kryształ. Tam spotyka jednego z czterech legendarnych smoków. Nie jest tajemnicą, że nasz bohater po chwili wyrusza w podróż, aby odnaleźć pozostałe smoki i zostać Dragon Masterem. W czasie swej podróży spotyka kilka mniej lub bardziej przyjaznych mu postaci, dopełnia swego przeznaczenia, poznaje smak zdrady oraz, po niezliczonych bojach, ratuje świat od zagłady. Czyli mniej więcej to samo, co w większość japońskich eRPeGów.
Lunar jest doskonałym przykładem na to, że o sukcesie gry decyduje nie jej wygląd, a wnętrze. Grafika w Lunarze to płaskie 2D, wykonane bez rewelacji, ale przyzwoicie i nie pozostawiające zbyt wiele do życzenia. W dobie renderowanych animacji oraz setek tysięcy poligonów miło jest zobaczyć taką perełkę jak L:SSSC, choć zapewne nie wszyscy zgodzą się z moją opinią. Oprawa muzyczna sama w sobie nie jest arcydziełem. Miłe dla ucha melodyjki nie nudzą się nawet po kilku godzinach gry. Większa cześć dialogów jest mówiona, a wszystkiego dopełniają prześliczne animacje przewijające się przez cała grę.
Sam system nie należy do zbyt skomplikowanych. Poruszanie się postaciami nie powinno sprawić żadnych problemów. System walki jest niezwykle prosty, żeby nie powiedzieć infantylny. Mamy do wyboru: atak trzymaną bronią, rzucenie czaru, obronę oraz skorzystanie z przedmiotów w naszej kieszeni. Dodatkowo mamy możliwość ucieczki z pola walki oraz poprowadzenie pojedynku przez konsolę, jednak to chybiony pomysł. Postacie używają najpotężniejszej magii na nawet najsłabszych przeciwnikach, przez co walka trwa dłużej niż powinna. Natomiast same walki są dość ciekawe, a to za sprawą oryginalnego systemu przyznawania doświadczenia. Tu, wraz z wzrostem poziomu doświadczenia Alexa rośnie także poziom przeciwników, a ściślej mówiąc bosów. Dzięki czemu podpakowywanie postaci na niewiele się zda, a co za tym idzie, pokonanie niektórych przeciwników (w szczególności głównego złego) do czynności prostych zaliczyć się nie da. Nie należy także zapominać o przeszło kilkunastu subquestach i innych przyjemnostkach, które jeszcze bardziej uatrakcyjniają rozgrywkę. W całej grze ukryto masę dowcipów, gagów i podtekstów, dzięki którym gra się jeszcze lepiej.
Jeśli lubisz konsolowe eRPeGi bez względu na ich wygląd, to możesz spokojnie atakować Lunara i z pewnością się nie zawiedziesz. Natomiast jeśli nie jesteś w stanie strawić staro szkolnej grafiki i oczekujesz czegoś więcej, to musisz sięgnąć po coś innego.